Smaller Default Larger

Bieszczady -  odwiedza się je tylko raz, a potem się już tylko wraca…

Bieszczady to góry, gdzie spotykają się 3 granice: Polski, Ukrainy i Słowacji. Choć nie tak daleko od Dominikowic, to jednak rzadko tę część kraju odwiedzają wycieczki młodzieży z naszej szkoły. W ciągu dwóch majowych, ciepłych i słonecznych dni udało się nam poznać  niezwykłą historię, charakter i przyrodę tych gór.

Wyruszyliśmy 17 maja, w środę. Łącznie 36 uczniów z klas gimnazjalnych i ze szkoły podstawowej.

 Nasz pierwszy przystanek to Komańcza, a w niej klasztor sióstr Nazaretanek. To tutaj od października 1955 przebywał przez rok Prymas Polski kardynał Stefan Wyszyński. Ślady jego ścieżek na zboczu góry Bircza, stare fotografie i pamiątki pozostały do dziś i przypominają o tym trudnym okresie w historii Polski.

 Potem wyruszyliśmy do serca gór. Nasza wędrówka rozpoczęła się od Przełęczy Wyżnej (872 m n.p.m.). Już z parkingu roztaczał się doskonały widok na całą Połoninę Wetlińską wraz z Chatką Puchatka (1228 m n.p.m.). Następnie, przesuwając wzrok w prawo, można było podziwiać Połoninę Caryńską oraz Szeroki Wierch, a także Tarnicę - najwyższy szczyt Bieszczadów Zachodnich. Na szczyt poprowadził nas żółty szlak oraz wspaniała przewodniczka pani Ania z PTTK w Nowym Sączu.

Bieszczady pełne są miejsc magicznych. Jednym z nich jest na pewno schronisko Chatka Puchatka na Połoninie Wetlińskiej. Można chyba śmiało powiedzieć, że jest ono dla Bieszczadów tym, czym Morskie Oko dla Tatr. Jego początki sięgają lat 50. XX wieku, kiedy to pełniło swoją pierwotną rolę punktu obserwacyjnego obrony przeciwlotniczej. Z miejsca, w którym stoi, rozpościera się panorama w promieniu 360 stopni. Chatka w roku 1956 została przekazana rzeszowskiemu oddziałowi PTTK z przeznaczeniem na cele turystyczne. Prawdziwy przełom nastąpił jednak dopiero 1 czerwca 1967 roku, w którym to schronisko oddano w dzierżawę Ludwikowi Pińczukowi, zwanemu popularnie „Lutkiem”. To obecnie postać-legenda i jeden z ostatnich tzw. „bieszczadzki zakapiorów”.

 Po pieszej wędrówce autokar zawiózł nas do miejsca noclegu  - Pensjonatu Bystre, położonego tuż przed Baligrodem, w okolicach dawnej wsi Rabe. Po drodze mijaliśmy  Jabłonki - miejsce zamachu i śmierci gen. Świerczewskiego. Dlaczego dzień śmierci generała był tak znaczący w historii tego regionu?

Na przestrzeni stuleci Bieszczady zostały zaludnione przez ludy pochodzenia rusińskiego i wołoskiego. Ich dokładne pochodzenie i szlak, jaki przywiódł ich na ten teren, niknie w mroku dziejów. Okres II wojny światowej stał się preludium do wydarzeń, które na zawsze miały zmienić Bieszczady. Ówczesne władze stworzyły plan ostatecznego rozwiązania problemu z Ukraińcami w granicach PRL-u. Potrzebny był jedynie pretekst.

Pojawił się on wiosną 1947 roku, a było to zabójstwo gen. Świerczewskiego w zasadzce urządzonej przez UPA. Władze PRL-u dostały „zielone światło” na przeprowadzenie tzw. „Akcji Wisła”. Żołnierze gnali mieszkańców bieszczadzkich wsi do punktów zbornych, z których byli przesiedlani na „ziemie odzyskane”. W wyniku tej operacji Bieszczady wyludniły się niemal całkowicie. W większości wsi od dnia tamtych wydarzeń do dzisiaj nikt nie mieszka. „Akcja Wisła” pozostawiła w Bieszczadach opustoszałe doliny, zgliszcza domostw, ruiny cerkwi… Ciszę nocy przerywało podobno zawodzenie psów pozbawionych swych właścicieli. Sytuacja uległa zmianie dopiero w połowie lat 50. XX wieku. Po zniesieniu zakazu wstępu w góry ruszyli harcerze, leśnicy, kartografowie na nowo badający i próbujący wyrwać ten obszar zdziczałej przyrodzie. Bieszczady obrosły pewnego rodzaju legendą. Były uważane za najtrudniej dostępne i najdziksze regiony w Polsce. Ściągały śmiałków i twardzieli żądnych przygód. Pojawili się polscy kowboje wypasający bydło oraz „bieszczadzkie zakapiory” – specyficzny typ odmieńców, samotników, pustelników nieradzących sobie z życiem, którzy w bieszczadzkiej głuszy odnaleźli swoje miejsce i nieraz artystyczne powołanie. Zaczęły powstawać bacówki, schroniska turystyczne i galerie pełne „biesów” i „czadów” rzeźbionych w drewnie.  Dziś Bieszczady to nadal najmniej zaludnione góry w kraju.

 W środę w pensjonacie spędziliśmy przy ognisku naprawdę miły wieczór. Były niekończące się rozmowy, a niektórzy mieli nawet siły na kąpiel w basenie.

Czwartek, 18 maja, rozpoczęliśmy od zwiedzania Muzeum Przyrodniczo-Łowieckiego Knieja. Z pozoru malutki obiekt kryje w sobie całkiem sporą kolekcję niezwykłych okazów dzikich  zwierząt, a właścicielka i zarazem przewodniczka z pasją opowiadała o tym, jak ludzie i zwierzęta współistnieją na terenie Bieszczadów. Fauna bieszczadzka może poszczycić się 25 gatunkami ryb, wieloma gatunkami płazów (m.in.: salamandra plamista i traszka górska) i  gadów (m.in.: jaszczurka zwinka, żmija zygzakowata, gniewosz plamisty i wąż Eskulapa), około 200  gatunkami ptaków (m.in.:  płochacz halny, siwerniak, orzeł przedni, sęp kasztanowaty, puchacz, drozd skalny, bocian czarny) oraz 51 gatunkami ssaków (w tym: niedźwiedź brunatny, żubr, ryś, wilk, żbik, jeleń szlachetny).

Z gościnnej Nowosiółki wyruszyliśmy nad Zalew Soliński. Tam czekał na nas rejs statkiem i chwila oddechu w Solinie. Budowę tamy na rzece San i Solince rozpoczęto w roku 1960. W osiem lat wzniesiono najwyższą w Polsce tamę. Powstało jezioro, które na zawsze zmieniło geografię Bieszczadów – 22 km2 powierzchni przy bardzo skomplikowanej linii brzegowej. Gdybyśmy zrobili sobie pieszą przechadzkę brzegiem zalewu, zajęłoby to nam kilka dni i pokonalibyśmy 150 km. Ciekawostką jest także to, że wskutek powstałej budowli zmienił się nieznacznie klimat w Bieszczadach. Zbiornik latem absorbuje ciepło, a zimą je oddaje, więc zmniejszyły się roczne amplitudy temperatur. Wzmogły się jednak wiatry, co sprawiło, że „bieszczadzkie morze” jest wprost rajem dla żeglarzy. 

Wycieczkę powoli zakończyliśmy w Sanoku i Dukli. Ostatnim punktem programu była Pustelnia św. Jana z Dukli.

 Małgorzata Takeuchi